Natalia Siebuła projektowaniem ubrań zajmuje się od ponad 10 lat. Pracuje z rzemieślnikami, prowadzi własną pracownię w Radomiu, sama powleka i przyszywa guziki do swoich projektów, a przy tym wymyśla kolejne koncepcje sesji zdjęciowych. Jej kampanie to nie tylko moda, ale i architektura. Dzięki jej sesjom wyjątkowe, modernistyczne przestrzenie i artyści za nimi stojący, otrzymują należytą gratyfikację, a ich praca, często nadgryziona zębem czasu, zostaje utrwalona na fotografiach.
Po raz pierwszy z jej projektami spotkałam się kilka lat temu przy okazji kolekcji Faces. Błyskawicznie wpadła mi w oko biała koszula z linearną ilustracją motywu twarzy. Do dziś jest jedną z najbardziej jakościowych rzeczy w mojej szafie, zaraz obok kilku innych z tą samą metką.
Z Natalią łączyłam się w niedzielne popołudnie przez FaceTime, w czasie, gdy nadal panują duże obostrzenia związane z bezpośrednim kontaktem. Po rozmowie i poznaniu historii, która stoi za jej marką i wielu szczegółów, o których wcześniej nie wiedziałam, doceniam każdy z jej projektów jeszcze mocniej.
***
tekst: Joanna Dziel
zdjęcia kolekcji, z pracowni, video: Piotr Czyż
***
Tutaj znajdziecie Natalię na Instagramie i Facebooku.
Minęło już 10 lat, od kiedy założyłaś swoją markę, jednak Twoje początki z projektowaniem wcale nie są takie oczywiste. Jak to wszystko się zaczęło?
Kończyłam jednocześnie muzyczny i ogólnokształcący tryb liceum, więc maturę oraz dyplom z wiolonczeli i teorii muzyki miałam w tym samym roku. To było tak wykańczające, że nie chciałam od razu iść na studia. Wzięłam udział w rekrutacji na Akademię Muzyczną, ale w połowie egzaminów zrezygnowałam, to był dla mnie za duży stres i wysiłek. Postanowiłam, że zrobię sobie rok przerwy w nauce. Moja mama nie była tym pomysłem zachwycona, kategorycznie twierdząc, że muszę coś robić, aby nie wypaść z rytmu. Aby ją uspokoić, szybko znalazłam pracę w Domu Kultury i byłam tam człowiekiem od wszystkiego. W międzyczasie zastanawiałam się, na jakie studia iść i przeglądając, jakie są „lekkie” kierunki, wpadłam na projektowanie mody.
Rzeczywiście, projektowanie mody brzmi bardzo lekko.
Nie miałam wtedy zupełnie świadomości, co to za zawód. Ponad 10 lat temu warunki rekrutacji były zupełnie inne, nie było teczki, rysunków, a wyłącznie rozmowa. Poszłam tam, powiedziałam komisji, że interesuje mnie moda, choć wtedy interesowała mnie ona na tyle, by ubrać się dobrze na koncert. Zostałam przyjęta. W szkole miałam zajęcia z Marcinem Paprockim i Mariuszem Brzozowskim, którzy bardzo nakręcali nas do działania. Powtarzali, żebyśmy rysowali, kombinowali, wymyślali. Ta ich energia sprawiła, że zaczęłam się tym bardziej interesować. Po roku miałam swój pierwszy pokaz, który zorganizowałyśmy z koleżanką; każda z nas zrobiła po kolekcji. Po dwóch latach nie uczęszczałam już do tej szkoły, bo zaczęły się interesować moimi rzeczami klientki, sklepy i prasa. Rozpoczęłam sprzedaż swoich ubrań i miałam wystarczająco dużo pracy. Mój początek jest dość śmieszny. Miałam 19 lat, to był impuls. W tym czasie pojawiało się dużo polskich marek oraz wydarzeń z nimi związanych. Zaczynałam trochę po omacku, ale ludzie byli zaciekawieni.
10 lat doświadczenia projektowania mody w Polsce to sporo. Jak na to patrzysz z perspektywy minionych lat?
Cała branża bardzo się zmieniła. Ale także ja, z biegiem lat i doświadczeniem. Moje początki wcale nie były łatwe. Dopiero teraz ktoś docenia moją ręczną produkcję, kiedyś nie zawsze tak było. Organizowano ogromne wydarzenia modowe, o których mówiło się, że jeśli cię tam nie ma, to nie istniejesz. Ja rzadko na nich bywałam, bo nie miałam takich pieniędzy, aby nagle uszyć 50 sztuk odzieży i by one sobie wisiały na wieszaku, ani nawet ochoty, bo ja nie sprzedaję takim modelem. Od zawsze stawiałam na szycie na miarę. Kiedyś nie miałam nawet ustalonej rozmiarówki, bo absolutnie każdy model kroiłyśmy pod konkretne dziewczyny. Mówiono mi, że to nieprofesjonalne, że nie mam rzeczy na stanie i trzeba na nie poczekać. Musiałam rezygnować z platform, w których można było kupić moje modele, bo wymagano ode mnie czasu realizacji na poziomie dużych marek sieciowych, a to nie moje tempo. Kilkukrotnie zastanawiałam się, czy coś ze mną jest nie tak, bo jeśli ktoś powtarza ci, że to jest nieprofesjonalne, że zlecenie musi być wykonane szybko i na całym świecie panuje fast fashion, zaczynasz zastanawiać się, czy jednak dobrze robisz. W takich warunkach łatwo było się zniechęcić. Okazało się, że wystarczyło przeczekać kilka lat, aby przekonać się, że warto zostać przy swoim.
Kiedy Twoim zdaniem nastąpił przełom?
Ostatni rok wydaje mi się szczególnie przełomowy, widać większy szacunek, do tego, co robimy. Klienci o wiele rzeczy pytają, chcą znać skład, jakiej produkcji jest tkanina, gdzie odbyła się produkcja. Ludzie zaczynają dostrzegać ręczną pracę, rzemieślników, poszczególne, często mozolne, etapy produkcji. Cieszę się, że moje klientki są świadome, nie zamawiają dwóch lub trzech rozmiarów, tylko po to, aby przymierzyć i odesłać ten, który im nie pasuje. Oczywiście mają do tego prawo, ale moim zdaniem lepiej poświęcić trochę więcej czasu i zrobić rzecz na miarę niż nadprodukować.
Od początku swojej działalności postawiłaś na pracę z rzemieślnikami i projektowanie na miarę, jak długo szukałaś osób, z którymi pracujesz?
Już w pierwszym roku działalności zaczęłam pracę z krawcową, z którą współpracowałam kilka lat i która bardzo dużo mnie nauczyła, może nawet więcej niż szkoła. Ona szyła właśnie na miarę.W szkole mieliśmy zadania typu: zrób sukienkę z kapsli, papieru, to jest niby kreatywne, ale tak naprawdę to kombinatorstwo, jak to skleić, żeby mieć z głowy, a konstrukcji nauczyłam się przy pracy z krawcową. Po kilku latach chciała odpocząć, rozstałyśmy się i byłam w kropce. Nie chciałam, zwracać się do szwalni, więc dałam ogłoszenie do prasy lokalnej w Radomiu i swoimi drogami szukałam rozwiązania.
Robiłam reaserch w szwalniach, aby wyprodukować jak najmniejszą liczbę sztuk, ale wiele osób było oburzonych, że chcę uszyć kilkanaście par, a nie kilkadziesiąt. Kalkulowałam to, ale wiedziałam, że takie rozwiązania nie są dla mnie. Moja produkcja idzie naprawdę wolno. Mam wiele klientek, dla których szyjemy na miarę, trzeba mieć do tego wiele cierpliwości. Zadzwoniła do mnie lokalna krawcowa, którą początkowo to wystraszyło, ale długo rozmawiałyśmy i dałyśmy sobie szansę. Okazało się, że jej mąż też jest krawcem i teraz oboje dla mnie szyją i są bardzo zaangażowani. Tego fachu uczy się też ich córka.
Wiele słyszy się o sytuacji rzemieślników, którzy pomimo świetnego fachu i doświadczenia, zmuszeni są zamykać swoje zakłady. Jak wiele z tych zawodów znika?
Plisowanie to niemalże wymarła technika. Mam jedną Panią w Radomiu, która ma zakład, założony przez jej mamę, zaraz po wojnie. Przekazała jej całą swoją wiedzę, wraz z piecami i formami. Pani Grażynka jest już na emeryturze, ale nie lubi siedzieć w domu, więc przychodzi do zakładu. Jednak nie wiem, co stanie się z tym miejscem, bo jej córki mają inne plany i nie są tym zainteresowane. To jest bardzo żmudna i wymagająca ogromnej staranności praca. Ludzie plisują już bardzo niewiele, bo to wymaga czasu, do tego trzeba się nachodzić. W Łodzi plisuje dla mnie małżeństwo i syn. Robią to ręcznie, na papierowych formach z grubej tektury, układają fałdy z tkaniną, przykrywają drugą, muszą ją specjalnie zgnieść, aby było jej ciasno, wkładają do pieca, który paruje i pod wpływem wilgoci tkanina poddaje się sprasowaniu z dodatkiem płynu utrwalającego czegoś w rodzaju krochmalu. Trzeba być bardzo uważnym i starannym, bo jeśli zrobią coś krzywo, to muszą zaczynać od nowa.
Rzemieślnicy często zamykają swoje zakłady nie ze względu na epidemię, ale po prostu.Kaletników jest już coraz mniej, podobnie jak osób, które zajmują się powlekaniem guzików. Zakład, który dla mnie pracował, zamknął się, więc zakupiłam prasę, wszystkie możliwe końcówki, formy i już sama powlekam guziki. Takie miejsca żyją tylko dzięki takim markom i wytwornikom, którzy potrzebują małych elementów i części. Za mało mają w dzisiejszych czasach klientów z ulicy.
Jak wygląda od kulis proces projektowania i tworzenia rzeczy z Twoją metką?
Szyjemy dopiero, gdy coś jest nam potrzebne i najczęściej na miarę, dlatego mam praktycznie zerową nadprodukcję. Nad takimi zamówieniami spędza się mnóstwo czasu. Musimy przemyśleć krój, dopasować go do klienta i stworzyć nową formę. Czasami nad jedną rzeczą schodzi nam cały dzień. Trzeba pamiętać, że każdą z tych rzeczy w takim przypadku musimy skroić osobno, dopasować nici, zmienić je na wszystkich maszynach, a czasem i przestawić też te maszyny. To wszystko to bardzo dużo pracy dla krawców, której nie widać w gotowej rzeczy. Staramy się wykorzystywać każdy surowiec, więc klamry i guziki zawsze powlekamy ze ścinków. Jestem naprawdę bardzo małą marką, więc nie mam dostępu do różnych materiałów sprzedawanych w ogromnych hurtowych ilościach. Dlatego korzystam z tkanin stockowych. Mam pana, który odzyskuje wiskozy i jedwab z francuskich i włoskich zakładów. Belki, które leżały niechciane w tamtejszych hurtowniach, bo jest na nich za mało materiału, żeby kupiła to jakaś duża produkcja, trafiają do mnie. Mam też wełnę z nieistniejących już zakładów z Bielska-Białej. To jest dobre rozwiązanie, bo nikt tego nie wyrzuca, a ja z tego wiele wyszyję. Czasem kupuję też małe kupony tkanin, które mogę wykorzystać do zamówień miarowych dla moich stałych klientek, z którymi komponujemy kapsułową garderobę, tak aby wszystkie rzeczy do siebie pasowały. Zdarza mi się kupić coś już dla konkretnej osoby, a później czekam na okazję, aż będę mogła jej to zaproponować. Dużo rzeczy jest ściąganych z Łodzi, bo tam funkcjonowało kiedyś mnóstwo zakładów lub punktów, jak chociażby z cerowaniem odzieży i rajstop. Te miejsca były świetnie zaopatrzone, a gdy przestawały działać, a funkcjonowały od wojny do lat 90., to miały tak duże zapasy na przykład dobrej jakości nici, że teraz leżą bezczynnie. Są ludzie, którzy to pozyskują i dzięki temu jest szansa, aby to wykorzystać.
Czyli można wykorzystać metody less waste w projektowaniu odzieży. Nie pozycjonujesz się jednak jako marka ekologiczna, dlaczego?
Nie umiem pozycjonować się na ekologiczną markę, nawet pomimo tego, że moja produkcja jest bardzo mała, bo wiem, że też mam swoje grzechy. Plisowanie, czyli mój konik, nie jest zbyt ekologiczne, aby się udało, muszę użyć tkanin, które mają minimum 30% syntetycznego włókna, tak aby mogły sprasować się pod wpływem ciepła pary oraz by klientki mogły je prać, a ja nie tworzyć rzeczy jednorazowych. Nie chcę z tego rezygnować, bo lubię ludzi, z którymi to robię i czuję, że jest to wyjątkowa tradycja, która zanika. Czasem też zdarza mi się kupić tkaninę niewiadomego pochodzenia właśnie w takich stokach lub z większą ilością syntetycznego włókna. Kiedy bardzo spodoba mi się wzór, powstają jakieś pojedyncze egzemplarze dla klientek, które tak samo się zakochają w niej, jak ja.
Nie ciągnie Cię do przeprowadzki do Warszawy, wszystkie ubrania, które tworzysz powstają w Twojej pracowni w Radomiu.
Mam tu już wszystko poukładane, a posiadanie własnej pracowni to spore wyzwanie. Wszystko jest na mojej głowie – od igły po serwisowanie maszyn, gdy coś się zepsuje. Ja muszę dopilnować tego, aby ktoś to naprawił. Każdy potrzebny nam element jest do ogarnięcia przeze mnie. W moim zespole jest w sumie 5 osób: ja, małżeństwo krawców – pani Ela i pan Paweł, Ola, która mi pomaga w codziennych obowiązkach czy przymiarkach oraz Piotr (partner Natalii), który odpowiada za całą stronę wizualną i wszystkie kampanie. Wspiera mnie też z budową strony i wszystkimi bieżącymi sprawami. Jeszcze do tego moja mama, która zajmuje się księgowością i wszystkimi finansowymi sprawami, do których ja nie mam zupełnie głowy. Ważne jest też dla mnie to, że przy sesjach czy kampaniach współpracuję zawsze z tą samą ekipą, dlatego kontakt i konsultacje robimy sobie niemal codziennie. Konsultuję moje projekty ze stylistą Mateuszem Kołtunowiczem, którgo znam jeszcze z czasów licealnych. A produkcją sesji zajmuje się Katarzyna, z którą codziennie wymieniamy setki wiadomości, posyłając sobie różne ciekawe i te mniej też obiekty. Pomaga mi jeszcze Gosia, która przy sesjach odpowiada za makijaże, ale także graficzną stronę marki oraz uwielbiane przez klientki moje logo. To nie działa tak, że oddaję coś do szwalni i ktoś ma to wykonać. To są moje projekty, kręci mnie siedzenie w pracowni, ciągnie mnie w stronę rzemieślniczą. Każda z tych rzeczy w mniejszym czy większym stopniu przechodzi przez moje ręce.
Nie dopada Cię stan, w którym masz więcej obowiązków organizacyjnych i brakuje Ci czasu na projektowanie?
Gdy przyszywasz guziki i spędzasz półtorej godziny nad jedną sukienką, która ma je od góry do dołu, to masz mnóstwo czasu na wymyślanie nowych pomysłów. Jeśli ktoś chce się zajmować tym, co ja, czyli pracą na miarę, musi wykazać się ogromną cierpliwością, bo to długi, rękodzielniczy proces. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której miałabym markę, ale wszystko szyła w szwalni, później tylko ściągała coś z wieszaka i pakowała do pudełka. Ja po prostu się nie nadaję do prowadzenia wielkiej marki, największe szczęście dla mnie to bycie bardzo blisko z moimi klientkami i szycie konkretnie pod nie.
Jak trwająca epidemia wpłynęła na Twoją sytuację?
Miałam kilka gorszych dni. Zazwyczaj bardzo dużo pracuję, rzadko mam dni wolne, a tu nagle nie wiedziałam, co z tym czasem zrobić. Tydzień wcześniej zaczęłam kupować tkaniny na projekty ślubne. Byliśmy świeżo po ślubnej sesji, więc dwa pierwsze tygodnie były pełne niepokoju, co dalej. Zapłakane dziewczyny dzwoniły do mnie, że musimy przerwać pracę nad sukienkami, bo ich śluby stały pod znakiem zapytania. Nie wiedziałam za bardzo, co robić, skoro wiele z tych ślubów było odwołanych, a miałam wszystko bardzo dokładnie zaplanowane odnośnie realizacji i przymiarek, tak aby poświęcić każdej z pań możliwie najwięcej czasu na ich suknie. Mieliśmy różne plany dotyczące nowych sesji – a to jest coś, co nas najbardziej kręci. Jeśli nie możemy tego realizować, to pozostaje mi ta wyrobnicza praca, którą lubię, ale jest jednak mniej kreatywna. Wspaniale zachowały się moje stałe klientki, które otoczyły mnie dużą troską. Mówiły, że będą kupować rzeczy na potem, że one teraz zapłacą, ale później się spotkamy na mierzenie. Wymyślały mi zajęcia, zamawiały ubrania do siedzenia w domu. Jestem im bardzo wdzięczna, że są i nie pozwalały mi się nudzić.
W 2016 roku opublikowałaś pierwszą z sesji, która zapoczątkowała Twój projekt wokół mody, fotografii i architektury. Od tego czasu odwiedziłaś wiele wyjątkowych, modernistycznych budynków takich jak: Dom Chemika w Puławach czy Audytorium Chemii Uniwersytetu Wrocławskiego. Skąd pomysł na ten projekt?
Wkurza mnie, że tych miejsc często się nie docenia. Straciliśmy już wiele ciekawych obiektów, więc za każdym razem, gdy przeczytam, że coś ma zostać wyburzone, to staram się tam dostać. Tych lokacji szukam w wielu miejscach: w książkach, nie tylko o architekturze, ale i o samych miastach, w serialach, filmach. Nie potrafię tak po prostu oglądać filmów, tylko zatrzymuje je co chwilę i robię research, gdzie mogły być kręcone. Niestety często okazuje się, że połowy miejsc, które szukam, już nie ma albo wyglądają koszmarnie, bo nikt o nie nie zadbał. Zależy mi na tym, aby nie tylko pokazać budynki, ale też fakt, że pomimo tego, iż powstały w latach, w których nie panował dobrobyt, to te miejsca, były tworzone przez artystów. Kinkiecik, mozaika, boazeria były czyjąś ręczną pracą, teraz pozostawione bez odpowiedniej opieki niszczeją, co jest absolutnym brakiem poszanowania dla tych twórców. Te miejsca są dużo ciekawsze niż nowoczesne budownictwo, przynajmniej dla mnie. Mówi się o tamtych czasach, że było w nich szaro, ale moim zdaniem było w nich więcej koloru niż dziś. Tworzono śmieszne okładziny z butelek, porcelany, kamieni, specjalnie przygotowanych płyt. To jest warte zachowania. To ktoś zaprojektował i wykonał swoimi rękami.
Jakie są losy miejsc, w których robiliście już sesje?
Dom Chemika w Puławach, w którym robiliśmy sesję kolekcji Her, jest modernizowany – praktycznie zburzony, a to, co powstało na jego miejscu, to jest koszmar. Miejsce, w którym robiliśmy kampanię Molecule to Audytorium Chemii Uniwersytetu Wrocławskiego. Ma konserwatora zabytków, ale niszczeje, nie jest ogrzewane, a to jest doskonała bryła. Tam kinkiety, ławki, tablica Mendelejewa, podłogi są zaprojektowane przez architektów bryły. To się nazywa projektowanie kompletne. Miejsce nadaje się na muzeum, a w starych oknach, które mają 60 lat, hula wiatr, niedługo nie będzie tam, co oglądać. Gdy kontaktujemy się w sprawie robienia sesji, ludzie często nas nie rozumieją. Pytają, czy naprawdę chcemy tu robić zdjęcia, dziwią się, co my tu chcemy fotografować. Maile i telefony są często poza nimi, więc piszemy do nich pisma i wysyłamy pocztą, co wydłuża czas na uzyskanie zgody. O ostatnią z lokacji walczyliśmy półtora roku.
Co spotyka Was na miejscu?
Jeżdżąc do tych budynków, na miejscu dowiadujemy się o nich jeszcze więcej. Gdy byliśmy na dokumentacji na kieleckim dworcu PKS, oprowadzał nas zapalony pracownik, który spędził tam pewnie z 30 lat. Znał każdy zakamarek dworca, każdy włącznik i wyłącznik, oprowadzał nas trzy godziny nawet po piwnicach, szczegółowo i ciekawie mówiąc nam, co było do czego. Opowiedział o świetlikach na kopule, które powstały z części osłon na lampy pochodzących z radzieckich samolotów oraz o schodach ruchomych, które nie dotarły do dnia dzisiejszego. Takich informacji z książek się nie wyczyta. Te spotkania dużo dają, dla nas to jest przeżycie i zawsze wielka przygoda. Jesteśmy mocno zdeterminowani, mamy poczucie misji. Może ktoś, kto w ogóle nie interesuje się architekturą, a zainteresuje się sukienką, przy okazji przeczyta coś o danym miejscu, pozna artystę i może kiedyś zajrzy pod spód wazonu, aby zobaczyć, gdzie został wykonany. To jest moja wersja kreatywnej edukacji.