Close
Ola Hanuszewicz – wizyta w pracowni Nalu Bodywear

Ola Hanuszewicz – wizyta w pracowni Nalu Bodywear

Ola Hanuszewicz mieszkała na squotach w Londynie, nocowała na rajskich plażach, na Wyspach Kanaryjskich, a po powrocie do Polski, szukając pomysłu na siebie, uszyła pierwszą kolekcję ubrań i wraz z przyjaciółmi, zrobiła sesję przed swoim domem na wsi. Po kilku latach, jej Nalu Bodywear to jedna z najciekawszych propozycji wśród młodych, polskich marek. Ola czerpie inspirację z popkultury i nie porywa się na bycie pionierką, bo – jak sama twierdzi – wszystkie pomysły są gdzieś zakorzenione. Stawia na zrównoważoną produkcję i na każdym jej etapie stara się minimalizować zużycie plastiku, a zamówienia wysyła w kartonach z recyklingu.
Zajrzyjcie z nami do jej pracowni, w której podglądamy kulisy pracy marki Nalu Bodywear.

***
tekst i wywiad: Joanna Dziel
zdjęcia: Joanna Karpowicz
***

Próby odnalezienia się w rzeczywistości i zawiłe życiowe perypetie, stworzyły Nalu. Czym zajmowałaś się zanim postanowiłaś założyć markę?

Byłam studentką socjologii. Poznawałam różne ciekawe towarzystwa, dzięki czemu mogłam je obserwować i wyciągać pewne wnioski. Na squatach w Londynie spędziłam cały miesiąc, żeby poznać ludzi, którzy w nich mieszkają. Do rzeczywistości podchodziłam lekko, spędzałam czas na hipisowskich plażach na Kanarach i spałam w jaskiniach. Nie byłam w pełni odpowiedzialna za swoje życie (utrzymywali mnie rodzice), dużo podróżowałam.

Nalu powstało w odpowiedzi na moment przejściowy, gdy musiałam zacząć na siebie zarabiać i oficjalnie “stać się dorosłą”. Będąc osobą wolnościową, która nie przykładała dużej wagi do studiów i kariery zawodowej, zastanawiałam się, co mogę zrobić ze swoim życiem. W tamtym momencie jedynym fachem, który miałam, było szycie, choć wcale nie było ono na najlepszym poziomie. Mieszkałam na wsi, szyłam samodzielnie z tkanin z recyklingu. Pierwszą sesję zrobiliśmy z przyjaciółmi na łące za moim domem. Nigdy nie spodziewałabym się, że będę w miejscu, w którym jestem teraz. Byłam hippiską i wydawało mi się, że jak uszyję 5 bluz za 250 zł to jestem ustawiona na miesiąc.

Nie myślałam wtedy o tym jako o biznesie na życie. Wszystko się rozwinęło, gdy sama stałam się poważniejszą osobą.


Uczyłaś się szycia lub projektowania wcześniej?

Gdy zaczęłam żyć w dużym mieście, odkryłam, że przeróbki są cholernie drogie. Łatwiej było mi pójść na kurs, nauczyć się szyć i samej to zrobić. Byłam na tygodniowym kursie w Szkole Projektowania Ubioru w Krakowie. To było moje pierwsze zetknięcie z tym fachem. Później wiele nauczyła mnie współlokatorka, Olga, która była krawcową. Przychodziłam do jej pokoju, siadałam i obserwowałam jak szyje. Już same patrzenie, jak Olga obchodzi się z materiałem, wiele mnie nauczyło. Na przykład tego, że nie należy się spieszyć. Jako projektantka jestem samoukiem. 

Praca projektanta często mylona jest z pracą konstruktora. Jako projektant przychodzę z rysunkiem, który przedstawia pewną ideę, a konstruktor przenosi to na materiał. Często, gdy widzę swój pomysł po raz pierwszy w formie materialnej, okazuje się, że wiele trzeba w nim zmienić. Nazywam to spotkaniem z rzeczywistością. Są projekty, które mają kilka faz poprawek. Tak, aby na samym końcu ten model był jak najbliższy temu, co powstało w mojej głowie.

Długo szukałaś osób, z którymi obecnie pracujesz?

Na początku wszystko robiłam sama. To jest częsty błąd osób, które prowadzą marki, bo myślą, że wystarczy robić swoje rzeczy dobrze, a one same się sprzedadzą. Ja też to przerabiałam. Trzeba dorosnąć do tego, że jest się też managerem swojej marki i musisz ją wypromować. Na dość późnym etapie zadecydowałam, że muszę więcej myśleć nad sprzedażą niż nad szyciem. Chciałam też robić coraz bardziej skomplikowane rzeczy, a moje umiejętności nie pozwalały mi na coś takiego. Na szczęście zadziałała energia przyciągania. Po miesiącu od momentu, gdy stwierdzałam, że jestem gotowa podjąć nową współpracę, takie osoby pojawiały się w moim życiu. Od dwóch lat współpracuję z krawcową Kasią, która zaczynała od tego, że miała własną szwalnię w sypialni, bo była po urlopie macierzyńskim. Nie chciała wracać do dużej szwalni, bo warunki w nich są często bardzo kiepskie, więc dzięki dofinansowaniu założyła własną. Dzięki niej zaczęła z nami pracować Iwona, która jest moją konstruktorką.

Jak wygląda Wasz proces produkcji? 

Cały czas jesteśmy marką rozwijającą się, a nasze potrzeby sprzedażowe zmieniają się z każdą kolekcją. Szyjemy mniejsze ilości, a gdy jest wokół nich zainteresowanie – doszywamy. Działamy odpowiedzialnie. Nie lubię, gdy coś się marnuje.
Kiedyś z jednego printu zrobiłyśmy kilka modeli, bo to nas w pewnym  stopniu zabezpieczało przed tym, że materiał nie zostanie zużyty. Jeśli mamy takie belki, które po prostu leżą, bo tak też się zdarza, to używamy ich do pierwszych odszyć konstrukcji, które i tak zawsze wychodzą dużo dalej od naszego ideału. Właśnie dlatego możemy sobie pozwolić na to, by wykorzystać ten surowiec właśnie w taki sposób.

Skąd czerpiesz wiedzę o odpowiedzialnym podejściu do mody?

Z życia. Patrzę na to co robię i zastanawiam się, co mogę robić lepiej. Ta wiedza jest naturalna i odruchowa. Wywodzę się z takiego środowiska. Kiedyś uczestniczyłam w Wawelskiej Kooperatywie Spożywczej w Krakowie i byłam zafiksowana na punkcie less waste, potrafiłam przez 3 lata nie kupować żadnego ubrania. Miałam też moment zakupoholizmu, pamiętam czasy kupowania tylko w sieciówkach lub tylko w second handach. Teraz szukam złotego środka. Pochodzę z małego miasta i wychowałam się w centrach handlowych. Pamiętam, że w gimnazjum chciałam mieć siatkę z New Yorkera, bo była modna. Na szczęście moja świadomość ewoluowała dalej.

Twoja marka ma już 3 lata. Jak, z perspektywy czasu, oceniasz zmiany na rynku mody w Polsce oraz świadomość klientek?

Dostrzegam, że ekologia ma coraz większe znaczenie. W zeszłym roku złapałam się na tym, że musiałam zacząć mówić o działaniach, które wydawały mi się tak oczywiste, że nie myślałam nawet o tym, aby się nimi dzielić. Gdy zobaczyłam, że wszyscy wokół tak mocno to podkreślają, też zaczęłam o tym mówić głośno. 

Czasami dostaję zarzuty od ludzi związanych z jakimś proekologicznym nurtem, którzy zarzucają mi, że w swetrze jest domieszka poliamidu, nie wiedząc, że dla nas jest to podwyższenie trwałości swetra. Dla osoby radykalnej jest to coś nie do zaakceptowania. Kolejną kwestią jest to, że tkaniny z recyklingu, choć potencjalnie brzmią świetnie, są kiepskie jakościowo. Bawełna natomiast niesamowicie wysusza tereny, na których jest uprawiana. Świat jest dużo bardziej skomplikowany niż proste hasła ekologiczne i nie mam do nikogo żalu, bo ja też kiedyś byłam radykalną ekolożką i każdemu robiłam wyrzuty sumienia z powodu tego, co robił. Dzisiaj wiem, że nie każda szwalnia w Chinach jest zła. W wielu szwalniach w Polsce ludzie pracują w tragicznych warunkach. Właśnie dlatego uważam, że potrzebujemy trochę głębszej refleksji, niż poleganie na prostych hasłach. Cieszę się jednak, że ludzie zwracają na to uwagę, bo to wymusza pewien kierunek zmian na markach, aby trochę mocniej się wysiliły i pomyślały nad tym, co i gdzie produkują.

W swojej ostatniej kampanii pytasz “What’s your rhythm?” Skąd pomysł na nazwę i ostatnie projekty?

Kolekcja powstała w czerwcu. To historia o celebracji życia, podążania za własnym rytmem. Potrzebowałam czegoś żywiołowego, dającego mi energię. Gdy byłam w Londynie, w rozmowie z moim przyjacielem Londyńczykiem powiedziałam: Zupełnie nie wiem, jak wbić się w rytm tego miasta. On odpowiedział: To dlatego, że musisz stworzyć swój własny. Bardzo mi się te słowa spodobały. Czuję duże skrępowanie na temat rzucania pewnych haseł kobietom na temat tego, jakie są i jakie mają być, dlatego bardzo chciałam stworzyć hasło, które będzie mówiło wprost – słuchaj samej siebie. Odważnie pytam – jaki jest Twój rytm? 

Jak pracowałaś nad obecną kolekcją?

Pierwszą rzeczą, którą wymyśliłam, był różowy płaszcz. Chciałam stworzyć coś szałowego, czego sama nie mogę nigdzie znaleźć. Inspiruję się popkulturą, wychowałam się na MTV, Disney’u i komediach romantycznych. Oczywiście inspiruję się też sztuką wysoką, ale czuję, że to popkultura jest naszym wspólnym językiem. Społeczeństwo jest tak spluralizowane, a dzięki odnoszeniu się do elementów popkultury czujemy, że przeżyliśmy to samo.

Ostatnio wracam do seriali z lat ‘90. Oglądam m.in. Sex w wielkim mieście, który ukształtował mnie jako kobietę. To, jak ubierała się Carrie, wykształciło mój gust. Myślałam ostatnio o sukience w mocnych kolorach, potem oglądałam ten serial i okazało się, że ona tam była. Nie wierzę w totalnie autorski pomysł w modzie. Nasza dekada polega na nawiązywaniu do przeszłości i raczej nie będziemy w niczym pionierami. Wszystkie pomysły są gdzieś zakorzenione. 

Nawiązania do popkultury są wyraźnie widoczne w Twojej kampanii „Dolce Far Niente”.

Kwietniową sesję chcieliśmy zrobić na wybrzeżu Amalfi, ale wybuchła pandemia. Musieliśmy się szybko przeorganizować. Zrobiliśmy sesję w Warszawie i postawiliśmy na scenografię nawiązującą do kultowych filmów. Zebraliśmy elementy do sesji z pięciu domów: mojej babci, mojej mamy i od przyjaciół. Przenieśliśmy do studia kadry z filmów takich jak Eat Pray Love, a nawet odtworzyliśmy na swój autorski sposób ogród z Call me by your name

Co zazwyczaj czujesz po premierze kolekcji?

Wypuszczenie kolekcji to jak odprowadzenie dziecka do szkoły. Przez pierwszy miesiąc patrzysz jak ono reaguje i czy może już chodzić samo, bez Ciebie. Po premierze kolekcji potrzebuję resetu, choć w mojej głowie pojawiają się nowe pomysły. Chciałabym w przyszłości rozwinąć linię basiców, myślimy też nad jeansami, ale to nie jest szybki projekt.

Jak Ci się mieszka w Gdyni?

Początkowo nie odnajdywałam się w tej modernistycznej architekturze i chciałam się wyprowadzić. Spędziłam 3 lata w Krakowie, mieszkałam w Porto, byłam przywiązana do starego budownictwa.

Gdynia jest idealnym miastem na fajną dorosłość. Ma dużo zieleni, czuję w niej trochę kalifornijski vibe. Z biura mam 12 minut nad morze, oprócz kalendarza mogę mieć w torbie bikini i po pracy wyskoczyć na plażę. Z czasem zakochałam się w tym mieście i nie wyobrażam sobie żyć gdziekolwiek indziej. 

Close