Aby spotkać się z Dominiką i Tomkiem, obieramy nasz ulubiony kierunek i jedziemy nad morze, do Gdyni. Ich mieszkanie położone jest w sąsiedztwie Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego, z dala od zgiełku miasta, w ciszy i wśród zieleni. Nasi bohaterowie stworzyli tu niepowtarzalną przestrzeń do mieszkania, która od progu intryguje architektonicznym pomysłem, pełnym nietuzinkowych rozwiązań. Dominika i Tomek to para architektów. Tomek współtworzy jedną z ciekawszych pracowni architektonicznych, które znamy, Pracownia 111, spodziewałyśmy się zatem wyjątkowej przestrzeni. To, co zobaczyłyśmy na miejscu, w pełni nas zahipnotyzowało. Podążałyśmy za gospodarzami w głąb mieszkania i przecierałyśmy oczy ze zdumienia, jak niebanalnie, zgodnie ze swoją życiową filozofią, można stworzyć dla siebie przestrzeń.
To było jedno z tych spotkań, kiedy chciało się zostać z naszymi bohaterami jak najdłużej. Pobyć w ich domu, słuchając historii o życiu, zainteresowaniach, dzieciństwie. Dominika i Tomek zafascynowali nas swoimi opowieściami o architekturze, która jest ich wielką pasją i pracą. O minimalizmie, który od dłuższego czasu definiuje ich życie. Do rozmowy co chwilę włączał się również ich synek, Ignacy. 🙂 Niestety, godzina odjazdu pociągu, cały czas nas poganiała. Udało nam się jednak spędzić ze sobą trochę czasu, napić się kawy, zjeść wspólnie obiad i obiecać sobie, że spotkamy się jeszcze nie raz!
***
tekst & wywiad: Magda Bałkowska
zdjęcia: Maja Musznicka / shine studio
***

Przekraczamy próg waszego mieszkania i widzimy pięknie zaprojektowane wnętrze. Opowiedzcie o pomyśle jaki tu zastajemy.
Tomek: Lubimy ten pomysł, bo jego korzenie są mało dekoratorskie, a mocno architektoniczne. Zaczęliśmy od pytania o to, jak bardzo chcielibyśmy otworzyć przestrzeń. Najpierw pomyśleliśmy, że najchętniej – całkowicie, skoro konstrukcja budynku na to pozwala. Istnieją takie lofciarskie, jednoprzestrzenne realizacje, w których śpisz i kąpiesz się „za kotarką” w salonie – zawsze coś nas pociągało w takim sposobie myślenia o przestrzeni. Szybko jednak zgodziliśmy się, że to żurnalowa utopia, która na dłuższą metę byłaby nie do zniesienia. Postanowiliśmy wydzielić kilka niezbędnych funkcji, ale w taki sposób, by uniknąć typowego wrażenia podziału mieszkania ścianami i drzwiami. Chcieliśmy zmieścić wszystko w wielkich, wielofunkcyjnych meblach, które wyglądają, jakby były luźno wstawione w otwartą przestrzeń. I tak powstały trzy drewniane bryły – czarna, biała i sosnowa. Jedna zawiera szafy, pralnię i kuchnię, druga mieści regał i naszą sypialnię. Trzecia kryje w sobie łazienkę. Wszystkie inne ważne decyzje są prostą konsekwencją tej pierwszej. Między czarną a białą bryłą zamiast drzwi jest zamykana szczelina, która prowadzi do przestrzeni dla dzieci. Przez większą część dnia ten przesmyk pozostaje otwarty, dzięki czemu do strefy wejścia wpada światło. W całym mieszkaniu odsłoniliśmy płyty stropowe i wylaliśmy betonową podłogę, a między te dwie lustrzane płaszczyzny wprowadziliśmy drewno – definitywnie oddzielając surowość zewnętrznej „skorupy” od lekkiego charakteru meblowych kubików.
Dominika: Układ mieszkania jest całkowicie zmieniony względem tego, jaki tu zastaliśmy. Sąsiedzi, którzy zostawili nieco „przekombinowany” stan deweloperski, z żalem mówią, że też tak mogli zrobić, bo podoba im się fajna, spójna przestrzeń, którą u nas widzą. Pierwsze szkice mieszkania robiliśmy z Tomkiem zupełnie się nie konsultując. Jak je porównaliśmy, okazało się, że projekty różnią się tylko centymetrami. To utwierdziło nas w przekonaniu, że wpadliśmy na dobry pomysł, wart rozwijania.
Autorski projekt mieszkania wymagał pewnie zaprojektowania także mebli.
Tomek: Zaskoczę Cię, w naszym mieszkaniu, mimo mocno indywidualnego podejścia, jest sporo standardowych lub lekko „zhackowanych” mebli z Ikea. Cała kuchnia, poza frontami, to Ikea. Tak samo szafy. Stół i stoliki, łóżko i łóżeczko, lampy i lampki, krzesła, bujany fotel i taborety, doniczki, dywan, nawet uchwyty w szafkach – mogę tak wymieniać. Ikea potrafi zaoferować jakość i najlepsze wzornictwo w dobrej cenie, wprowadzając świetnych projektantów pod strzechy. Da się wyhaczyć tam na przykład rzeczy zaprojektowane przez Ilse Crawford, jedną z najlepszych projektantek wzornictwa na świecie. Nie jesteśmy bogaczami – więc owszem, taka wierność Ikei wynika w pewnej mierze z ograniczeń finansowych. Ale autentycznie cieszy nas również fakt, że, zamiast obrażać się na masówkę, możemy łatwo ulepszać nasze wnętrze, idąc sobie co jakiś czas do popularnego sklepu i znajdując tam „skarby”, które nie każdy potrafi wyłowić. Ale warto pamiętać, że nasze mieszkanie to przede wszystkim architektura, a nie dekoratorstwo wnętrz – więc wszystkie te dodatki i tak mają dla nas drugorzędne znaczenie.




Jak wygląda życie dwojga architektów pod jednym dachem?
Dominika: My się chyba dobrze zgraliśmy. Poznaliśmy się na studiach. Ja właśnie zaczynałam architekturę, a Tomek ją kończył. I to Tomek mnie wykształcił architektonicznie. Przez to zgadzamy się tak bardzo na tym polu. Urządzając i projektując nasze mieszkanie nie mieliśmy naprawdę żadnych kłótni co do tego, jak to mieszkanie ma wyglądać. To był naprawdę przyjemny czas, pełen satysfakcji, że możemy się wyżyć projektowo wreszcie dla siebie. Jedyny drobny konflikt dotyczył łazienki, bo ja chciałam jasną, a Tomek czarną. Ale takie przeszkody często powodują, że wpada się na fajniejsze pomysły. Tu udało nam się znaleźć kompromis, który teraz bardzo nas cieszy – w szarej przestrzeni wyróżniliśmy białą wnękę, przy której mogę się malować.
Tomek: Myślę, że trochę wbrew panującemu przekonaniu, ludzie, którzy nie znają się na architekturze lub wzornictwie, częściej od profesjonalistów kłócą się na tym polu – gdy tylko na nie wkroczą. Trochę takie emocjonalne pole minowe – uważa się, że to jest jakiś wrażliwy, grząski i niepewny temat. A dla dwojga architektów to normalna, codzienna robota i dość zero-jedynkowa dziedzina. Znają się na niej i wiedzą, co dobre. Trochę nie ma o czym gadać. Jak w niebieskim sklepie pojawia się dobry, tani fotel, to o co się tu kłócić? Tu nie ma pola na dyskusję: „mnie się podoba” kontra „a mnie się nie podoba”. Jak fotela się potrzebuje, fotel jest dobry i wart swej ceny, to się jedzie i fotel kupuje.
Dlaczego właśnie tu postanowiliście zamieszkać?
Tomek: Wcześniej mieszkaliśmy po drugiej stronie lasu i podczas spacerów odkryliśmy to miejsce. Przede wszystkim – położenie na skraju pięknego lasu. Do niedawna, gdy żył jeszcze nasz kochany pies Rumpel, łaziliśmy sobie z nim po tych lasach i to była dla nas wspaniała terapia – zapach, tlen, widoki. Architektonicznie to osiedle nie do końca nas przekonuje, ale planistycznie jest ono świetnie przemyślane. W porównaniu z innymi współczesnymi blokowiskami, to jest niezła jak na nasze warunki namiastka idei miast-ogrodów lub niektórych utopijnych pomysłów Le Corbusiera. Wysokie bloki są tu od siebie mocno oddalone i wszystkie stoją w jednym, wielkim ogrodzie. Pod ogrodem kryją się olbrzymie hale garażowe, mieszczące wszystkie samochody mieszkańców. Skala osiedla jest spora, a spaceruje się po nim z przyjemnością. Dzieciaki mają tu sielankę. Sąsiedzi nie zaglądają sobie do okien, mieszkania dostają dużo słońca i oferują widoki na zieleń, a nie na parking z tysiącem samochodów. To po prostu pięknie położone, dobre osiedle.



Czy to, że obydwoje wychowywaliście się nad morzem ma wpływ na to, jaką architekturę tworzycie?
Dominika: Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam, ale w pewnym stopniu na pewno. Chociażby kolorystyka, która występuje nad naszym morzem. Zwłaszcza od jesieni do wczesnej wiosny. Jest ona zgaszona, lekko „wyprana”. Morze ma wtedy kolor stalowy, zlewa się z niebem, wydmy i rosnąca na nich roślinność to odsycone zielenie i jasne beże. Wówczas, niezależnie od tego, czy jest buro i deszczowo, czy świeci słońce – te pejzaże zachwycają. A przy tym są takie nieoczywiste, nie-pocztówkowe. Myślę, że te obserwacje muszą mieć wpływ na to, jakie materiały preferujemy w naszych projektach i jak te materiały traktujemy.
Tomek: Myślę, że ten wpływ jest mocno podświadomy. Morze tak silnie działa na wszystkie zmysły, że częsty kontakt z nim musi kształtować Twoje odczucia, myśli i emocje – a więc to, kim z czasem się stajesz. Mamy wielki szacunek do natury, uwielbiamy czuć się jej częścią. Tak samo w życiu, jak i w projektowaniu cenimy sobie naturalność i szczerość – to dla nas wyrazy mocno bliskoznaczne. Staramy się być minimalistami w znaczeniu filozoficznym, a nie stylistycznym. Nie chodzi więc o to, co pompatycznie białe i kwadratowe, tylko o to, co prawdziwie proste i surowe, bez ściemy. Wstyd przyznać, ale nigdy porządnie nie zwiedziliśmy Paryża, Rzymu, Berlina. Za to chętnie jeździmy do Ligurii, Toskanii, uwielbiamy chorwacką wyspę Pag, znaną z tego, że… nie ma tam nic poza morzem, niebem i skałami. Wałęsamy się po szwajcarskich Alpach, gdzieś po najmniejszych wioskach poszukując monolitycznych dzieł Kereza, Zumthora i Olgiatiego. W słynnych termach w Vals – będących bardziej hołdem, niż triumfem – byliśmy już 2 razy. I najchętniej wracalibyśmy tam co roku. A tam nie ma nawet morza!
Wspomnieliście, że minimalizm, to wasza filozofia życiowa.
Dominika: Cały czas do niego dążymy. Kilka lat temu mieliśmy z Tomkiem rozmowę na temat tego, jak wyobrażamy sobie nasze życie i czy chcemy poświęcić je tylko pracy. Architektura nas pasjonuje, ale taka pasja potrafi człowieka zjeść, zanim zdąży naprawdę wiele osiągnąć. Stwierdziliśmy, że nie do końca o to nam chodzi – że chcemy znaleźć równowagę i harmonię w życiu, mieć więcej czasu dla siebie. Poczuliśmy wtedy, że trzeba coś zmienić. Pierwszym krokiem do zmiany było moje odejście z Pracowni do pracy na etacie (odwrotnie, niż robi to większość „zbuntowanych”). Wcześniej pracowaliśmy wspólnie, co nie było dobrym rozwiązaniem, bo mimowolnie codziennie przenosiliśmy pracę do domu. Drugim etapem było znalezienie więcej czasu dla siebie przez unormowanie godzin pracy Tomka, ale przy zachowaniu ambitnego profilu jego działalności. Następnym, równie ważnym krokiem, było stworzenie sobie przyjaznej przestrzeni do życia. Obydwoje jesteśmy domatorami i estetami – więc atmosfera wnętrza, w którym mieszkamy, decyduje wprost o naszym codziennym samopoczuciu. W wymiarze ekonomicznym wszystkie te założenia są obciążeniem, a nie zyskiem. Aby to wszystko osiągnąć, postanowiliśmy zweryfikować nasze potrzeby i wyeliminować z naszego życia elementy zbędne – zostawiając to, na czym nam naprawdę zależy i bez czego czulibyśmy się nieszczęśliwi. I nie chodzi wcale o to, że musieliśmy obowiązkowo pozbyć się połowy rzeczy, które posiadaliśmy. Faktycznie, oddaliśmy połowę swojej garderoby bezdomnym i zrezygnowaliśmy z regularnego łażenia po sklepach – czego i tak nigdy nie lubiliśmy. Po uporządkowaniu szaf wprowadziliśmy zdrową zasadę: 1 nowa koszula = 1 oddana koszula. Ale myślenie o upraszczaniu życia dla każdego może oznaczać coś innego. Dla nas na przykład garderoba to sprawa drugorzędna; ważniejsza była rezygnacja z telewizji, która, podobnie jak galerie handlowe, i tak bardziej nas zawsze denerwowała, niż bawiła. Z podobnym rozmysłem staramy się podchodzić do wszystkich małych i dużych decyzji. Takie podejście pozwoliło nam ograniczyć koszty życia, i co za tym idzie – konieczność pracy od rana do wieczora, żeby zarobić na niepotrzebne wydatki.
Tomek: W Pracowni 111, którą współtworzę, minimalizm jest stale obecny – ale jako filozofia projektowa, a nie jako modna stylistyka. Większość architektów czuje, że w projektowaniu należy szukać ponadczasowego języka, odpornego na przemijające trendy. Takim językiem jest mocna myśl architektoniczna, konsekwentnie odziana w proste ciuchy. Upraszczamy więc formę nie dlatego, że to dziś modne i ładnie wygląda, ale po to, by nieistotne efekty nie odbierały siły wyrazu pomysłowi na przestrzeń. Ale ten pomysł musi tam być – sama forma nie wystarczy. Dla przykładu, jeśli spojrzymy na pawilon Miesa van der Rohe w Barcelonie, który został zaprojektowany przed II Wojną Światową, i otworzymy dzisiejszy magazyn z architekturą minimalistyczną, to widzimy bardzo podobne obrazki, choć upłynęło prawie sto lat. Ale to nie świadczy o tym, że ten dzisiejszy minimalizm jest tak samo dobry, ponieważ może być on tylko powierzchowną kopią architektury Miesa van der Rohe – rozumianej i ocenianej w kontekście czasu, w którym powstawała. Bo nie chodzi o to, aby w dzisiejszych czasach projektować rzeczy w stylu Miesa van der Rohe, ale aby myśleć jak Mies van der Rohe wtedy. On wówczas zadawał sobie fundamentalne pytania i odważnie na nie odpowiadał, przez co forma, którą zaprojektował na początku XX wieku, jest dziś aktualna.



Dom w Bojanie autorstwa Pracowni 111 pojawił się nawet jako przykład minimalizmu w książce „Jakimi językami mówimy” autorstwa Krzysztofa Ingardena.
Tomek: Wybitny architekt, Krzysztof Ingarden, postarał się sklasyfikować i nazwać najważniejsze języki architektoniczne, które pojawiły się w polskiej architekturze w XX wieku. Pokazuje pewną chronologiczną prawidłowość – delikatnie i nie stawiając mocnych tez. Ja odczytuję ją następująco: po minimalizmie, którego przykładem jest dom w Bojanie naszego autorstwa, jest coś dalej. Ingarden nazywa to architekturą materii. Jestem bardziej praktykiem, niż nałogowym zjadaczem książek o teorii architektury, ale wcześniej nie spotkałem się z tym terminem. I tak: o ile minimalizm potrzebuje ograniczenia liczby materiałów i detali do minimum, by nie zakłócały one odbioru myśli zaklętej w formie, o tyle w przypadku architektury materii o sile wyrazu decyduje sam materiał, który tę formę buduje. Moc wypowiedzi architektury materii wprost wypływa więc z tego, z czego jest ona zbudowana. Jako przykład, Ingarden podaje swój projekt pawilonu polskiego w Japonii, który wydaje się być wykonany z wikliny. I jak sobie wyobrazimy formę tego budynku wykonaną z jakiegokolwiek innego materiału, natychmiast staje się on koszmarem architektonicznym. Dusza zaklęta jest tu w tej wiklinie, dzięki której pawilon wygląda niczym lampion. Ostatnio w naszej pracowni intuicyjnie podążamy w podobnym kierunku. Twierdzę, że w projektach, nad którymi aktualnie pracujemy, to nowe myślenie będzie czytelne.
Jestem zatem ciekawa, jak przekonać inwestora do swojej wizji i użycia konkretnych materiałów i rozwiązań?
Tomek: Architektura to realizacja, a nie wizualizacja – łatwo jest coś niezłego narysować na komputerze, ale 80% sztuki tego zawodu leży w żmudnym procesie konstruktywnej negocjacji: z urzędnikami, z wykonawcami, z projektantami branżowymi, z dostawcami materiałów i technologii, no i oczywiście z samym inwestorem. Jeżeli ten ostatni (a w zasadzie pierwszy) nie pragnie w konkretnej sytuacji projektowej tego, co Ty, nie wierzy w Twój pomysł, to nie będzie chciał go dobrze zrealizować – i zostajesz sam, a wszyscy są przeciw Tobie. Wówczas mamy typowy obrazek: architekt nie przyznaje się do realizacji, tłumacząc, że miało być zupełnie inaczej. Inwestor musi być od początku na pokładzie, całym sercem, po dobrej stronie mocy. Lepiej zatem, byś miał pomysł, o którym możesz powiedzieć trochę więcej, niż że jest on ładny, modny lub inspirowany czymś tam. Nawet, jeśli masz obiektywną rację i projekt rzeczywiście jest ładny, Twoje „ładnie” zaraz zostanie zoptymalizowane do okrutnego „tak też jest ładnie” – i nie będziesz mógł z tym wiele zrobić, bo w Polsce jednym z najbardziej utartych (i najgłupszych) powiedzeń jest, że o gustach się nie dyskutuje. Tymczasem w pracy architekta nie robi się w zasadzie nic innego, jak właśnie rozmawia o gustach. Śmiejemy się, że wszyscy w Polsce rozmawiają o gustach bez żadnych zahamowań, a jedynie architekci są w tym dość nieśmiali, bo wystawiają za to rachunek. Pomysł musi być zatem mocny, spójny i czytelny, by nie można go było źle zrozumieć lub zrealizować jedynie w kawałku. Trzeba go bronić z pełną wiarą i zapałem, angażując inwestora w duszę i genezę, a nie tylko w powierzchowne obrazki.






Jesteście domatorami. Macie jakieś ulubione rytuały domowe? Jak lubicie spędzać wspólnie czas?
Dominika: Może zabrzmi to trochę banalnie, ale bardzo cenimy sobie wspólne posiłki, szczególnie śniadania. Odkąd urodził nam się synek, mamy na to czas, bo wstajemy bardzo wcześnie. Zawsze przygotowujemy owsiankę „na bogato” – z mieszankami musli, owocami i orzechami i całą trójką zasiadamy do stołu. Poranki w naszym mieszkaniu są najprzyjemniejsze, bo wtedy do pokoju dziennego głęboko wpada wspaniałe słońce, które zatrzymuje się dopiero na czarnej ścianie łazienki. Wieczorami zwykle oglądamy film lub serial na Netflixie, bo uwielbiamy to robić, gdy po całym dniu nie mamy już siły na sport ani dalszą gimnastykę umysłu. Lubimy też mikropodróże: wsiadamy w samochód i jedziemy na długi spacer po jakiejś dziwnej dzielnicy Gdańska, w której nigdy lub od dawna nie byliśmy, albo do centrum, które ostatnio zmienia się nie do poznania – i wyobrażamy sobie, że to jakieś zupełnie nowe miasto, gdzieś daleko. I próbujemy uruchomić sobie w głowach te same zapadki, które otwierają się podczas dalekich podróży, dając poczucie wolności i odprężenia. To są wszystko błahostki, nic spektakularnego – ale trzeba te błahostki doceniać, bo przecież życie składa się głównie z nich – i albo je docenimy, albo przegapimy większość życia.




Na koniec chcę Was zapytać, co oznacza dla Was słowo „dom”.
Dominika: Dom ma dla mnie trzy znaczenia: schronienie, miejsce do wypoczynku i rodzina. Schronienie – a więc poczucie bezpieczeństwa, błogiej izolacji od atakujących nas zewnętrznych bodźców, od brzydoty polskiej przestrzeni publicznej, od stresów, które spotykamy w pracy. Od niepogody. Lubimy z ciepłego domu patrzeć w zimie na daleką perspektywę, gdy za oknem hula zawieja, a my stoimy po tej ciepłej i bezpiecznej stronie szyby. To właśnie jedna z form wypoczynku. Może być nawet na stojąco – nieważne. Liczy się błogostan w głowie.
Tomek: No i właśnie – Rodzina: to, co tak naprawdę nas unieśmiertelnia. Żebym nie wiem, jak piękny gmach zaprojektował, to on za sto lat może zostać przebudowany lub rozebrany. Nie sprawi, że warto było się urodzić i dla tego gmachu żyć. A nasze dzieci wniosą coś trwałego i znaczącego do świata, zmieniając bieg jego losu. Gdy urodził się Ignacy, silnie odczułem skokowy przyrost sensu mojego żywota. To niesamowicie pokrzepiające uczucie – takie lekkie egzystencjalne upojenie. Gdy wracam z pracy do domu, witam moją Rodzinkę i czuję się jak wzorowy tata z ckliwego amerykańskiego filmu – nie mam ochoty nic w tej scenie zmieniać.
