Close
Balkoniara to ja, czyli jak zostałam domową ogrodniczką

Balkoniara to ja, czyli jak zostałam domową ogrodniczką

Jako dziecko nie mogłam zrozumieć, dlaczego mój ukochany dziadek nigdy nigdzie nie wyjeżdża. Tyle razy próbowaliśmy wyciągnąć go na dłuższe lub krótsze wakacje. Nie, nie i nie – powtarzał podirytowany, patrząc na nas znad krzewów pomidorów. Po latach wiem, że to właśnie pomidory wygrywały wakacyjną batalię o czas i uwagę dziadka.

Całym jego światem był ogród… Ogród, w którym można było znaleźć wszystkie owoce i warzywa rosnące w naszej szerokości geograficznej. Kiedy wspominam dziadka widzę go właśnie w ogrodzie. Z opalonymi przedramionami i zielonymi opuszkami palców. Zawsze zajętego – przycinaniem, nawożeniem, wyrywaniem, podlewaniem. I (tego jestem pewna!) czule rozmawiającego z roślinami, które naprawdę kochał. Tak jak one jego – to też wiem. Bo po śmierci dziadka drzewa, które co roku uginały się pod ciężarem owoców, były prawie puste. Zabrakło im jego czułości.

tekst i zdjęcia: Kinga Janowska

Żałuję, że jako dziecko nie zainteresowałam się pasją dziadka i rzadko pomagałam mu w ogrodzie. Ogród był po prostu zastanym, istniejącym od zawsze elementem mojego dzieciństwa. Nigdy niczego w nim nie brakowało – kiedy przychodził sezon na truskawki, jedliśmy je do oporu, a babcia martwiła się, czy znajdzie tyle słoików, aby pomieścić hektolitry dżemu. Bywało, że ten urodzaj był przekleństwem. Z wakacji u dziadków wracałam do domu pociągiem: dziadek instalował mnie w przedziale, na miejscu odbierali rodzice. Każdy powrót wiązał się z koniecznością (!) zabrania co najmniej trzech toreb pełnych warzyw i owoców. Przez to bagaże jednej małej dziewczynki zajmowały prawie cały przedział. Nie byłam z tego zadowolona, a nawet wstydziłam się wielkich, kraciastych toreb zalegających na półkach. Dzisiaj wspominam to ze wzruszeniem. Ogród dziadka był jak mityczny róg obfitości. A ja tego nie doceniałam. Za bardzo do niego przywykłam, był czymś oczywistym. I umykało mi to, ile pracy i serca wkładał w niego dziadek. Po wielu latach zrozumiałam jego niezwykłą więź z roślinami. Wszystko dzięki własnemu, balkonowemu ogródkowi!

Zaczyn

Po kilku latach spędzonych na warszawskim Powiślu przeprowadziłam się na Ursynów do mieszkania z wąskim, ale długim balkonem. Pod koniec lutego w jednym dyskontów pojawiły się nasiona rzodkiewki, sałaty, pomidorów, grochu, papryki. Pomyślałam, że może warto założyć mały ogródek i kupiłam warzywny „zestaw startowy”.

Tak jak w przypadku moich innych pomysłów, być może i ten utknąłby w sferze planów, gdyby nie pandemia, lockdown i… nieoczekiwany nadmiar czasu. Jestem managerką muzyczną, zatem COVID z dnia na dzień zdecydował, że przez najbliższe miesiące w mojej branży nie wydarzy się nic. Trzeba było jakoś zagospodarować ten czas i ziarno wykiełkowało! Kupiłam 100 kg ziemi i zaczęłam bawić się w balkonowe ogrodnictwo, nie mając zielonego (!) pojęcia, jak to robić. Na szczęście miałam czas… A w związku z chwilowym zawieszeniem zawodowym – większe niż zwykle zasoby cierpliwości.

Lockdown vs lowcost

W związku z zaistniałą sytuacją (ile razy w ciągu ostatnich miesięcy słyszeliście te słowa?) postanowiłam, że balkonowe atrakcje ogrodnicze nie będą się wiązać z kosztami. Tak się złożyło, że jeszcze w lutym mój chłopak – wyraźnie wierząc, że moje plany mają szansę się urzeczywistnić – podarował mi książkę o uprawie roślin w … torbach! To była wielka inspiracja! Pojęłam, że nie ma potrzeby kupować profesjonalnych inspektów, a później donic i skrzynek. Wysiew na późniejsze rozsady można zrobić w pojemnikach po jogurcie, metalowych puszkach, wytłaczankach po jajkach. Jako docelowe pojemniki świetnie się zaś sprawdzą wspomniane torby, garnki czy miski. Wprawdzie z czasem na moim balkonie pojawiły się też klasyczne, drewniane skrzynki i doniczki, ale… z odzysku, bo raz rozpędzonego pociągu low cost nie da się już zatrzymać. 🙂

(Nie)konieczny czas

Wszyscy, którzy po raz pierwszy zetkną się z uprawą roślin, muszą być gotowi na to, że na starcie poświęcą na to sporo czasu. Będzie to jednak czas pełen emocji, nowej wiedzy, frajdy i adrenaliny! Co ważne, wcale nie jest to czas, który zajmują konkretne czynności związane z pielęgnacją roślin, ale ten przeznaczany na zbieranie elementarnej wiedzy, co, jak i kiedy należy robić. A przepastny Internet wcale w tym nie pomaga, bo ile serwisów, ilu użytkowników – tyle porad i sposobów. A im więcej porad i sposobów – tym większy chaos w i tak przeciążonej głowie ogrodniczego amatora.

Drugą kwestią związaną z czasem jest to, że każdego początkującego ogrodnika dopada coś na kształt „uroczej nadgorliwości”. Hodowane po raz pierwszy, chybotliwe roślinki, które dopiero wydobyły się z ziemi wywołują bowiem tyleż radość, co niepokój, czy nasza troska o ich „być albo nie być” jest wystarczająca. A to wiąże się z przedłużającymi się scenami balkonowymi, które wypełnia doglądanie każdego, najdrobniejszego listka i na przykład ratowanie młodocianych roślinek przed zagrożeniem… ciężką kroplą wody albo grudką ziemi. Jeśli zatem planujecie zająć się balkonowym ogródkiem – przygotujcie się na liczenie kwiatków i zapylanie ich pędzelkiem (bo przecież nie ma pewności, że dotarły na nie pszczoły!) albo stres po tym, jak do ziemi z młodym groszkiem wbijecie podpory z patyków, a po chwili uświadomicie sobie, że może właśnie przerwaliście nimi korzenie. Być może ktoś z Was, tak jak ja, wysieje rzodkiewki do inspektów, a przecież te sieje się od razu do gruntu. Albo nie uwierzy, że ulewa naprawdę nie zniszczy młodych sadzonek i będzie je regularnie wynosił na klatkę schodową, śpiąc przy tym niespokojnie, bo przecież ktoś może je ukraść! Gwarantuję też, że Waszą pierwszą czynnością zaraz po przebudzeniu będzie wyprawa na balkon i sprawdzanie, czy z roślinami na pewno jest wszystko w porządku. Być może na próbę zostanie też wystawiony Wasz związek. Bo co, jeśli Wasz chłopak – choć zostawiliście mu dokładne, opatrzone zdjęciami instrukcje – zapomni, że małe sadzonki papryki, zaraz po przejściu słońca na drugą stronę bloku powinny natychmiast znaleźć się w ciepłym domu?

Tak, mam to za sobą… Podobnie jak zatrucie liśćmi pomidora! Bo kiedy hoduje się owoce i warzywa w małych ilościach (nieproporcjonalnych do ogromu okazywanych im uczuć) – każdy listek, kwiat i owoc są na wagę złota. To dlatego z liści rzodkiewki robię pesto i zjadam każdy złamany liść sałaty. To samo robiłam z nadmiarem wszelkich, małych sadzonek. Jak wieszczą wszystkie poradniki – siej więcej, bo wzejdzie tylko połowa. Najwyraźniej jednak odziedziczona po dziadku czułość dla roślin sprawiła, że z wysianych nasion wyrosło baaaardzo dużo sadzonek. Rozpychały się w inspektach, zatem część z nich trzeba było usunąć. Maleńkie listki sałaty, kalafiora, papryki – bo nic nie mogło się zmarnować – trafiały na kanapki, do sałatek. Niefortunnie były wśród nich małe sadzonki pomidorów. Po dwóch dniach doczytałam, że liście pomidora są trujące…

Chaos początków

Bo też skąd miałam o tym wiedzieć? Wiedza o roślinach, jak same one, narasta powoli. A pierwsze próby zapanowania nad informacyjnym chaosem są wyjątkowo wyczerpujące. To właśnie dlatego – tak jak wspomniałam – pierwszy cykl uprawy roślin zajmuje tak wiele czasu, bo przeznaczamy go na ciągłe szukanie, sprawdzanie, upewnianie się, doprecyzowanie. Jak, co i kiedy siać, sadzić, ciąć, nawozić? A to studnia bez dna, bo zgłębiając jedno zagadnienie, natychmiast trafia się na kolejne pytania i niejasności.

Dajmy na to – czytam sobie o grochu. Wysiewamy go wtedy a wtedy, podlewamy tak a tak, unikamy cienia, dbamy o słońce, stosujemy podpory. Wszystko się zgadza. Ale jako istotna pojawia się też informacja, że korzenie grochu uwalniają azot i są znakomitym naturalnym nawozem. Tym samym na horyzoncie (nie)wiedzy pojawia się temat nawożenia, o którym wcześniej nie miałam pojęcia. Temat przepastny, bo zanim zorientowałam się, że w balkonowym ogródku wystarczy raz na tydzień użyć biohummusu (czyli brei z odchodów dżdżownicy) przeczytałam dziesiątki elaboratów o ekologicznym nawożeniu, dowiedziałam się, jak zrobić gnojówkę z pokrzywy oraz że w ogrodzie właściwie nie ma sensu używać ziemi, bo wszystko najlepiej rośnie w kompoście!

Zaznaczę, że mój chłopak od samego początku z trwogą spoglądał na rozrastający się balkon, sugerując, że bardzo mu zależy na tym, aby nie zatracił on (balkon!) rekreacyjnego charakteru (rekreacyjny charakter to w jego ujęciu miejsce na grill, leżak i stolik). Wyobraźcie sobie zatem, co by się stało, gdybym w obsesji posiadania najlepszych plonów uległa argumentom o wyższości domowego kompostownika nad każdym innym nawozem? Już pal licho nieprzyjemny zapach tego dobra. Kompostownik zająłby mnóstwo miejsca, które – jeśli chce się uniknąć konfliktu z rekreacyjnie nastawionym partnerem – jest najbardziej deficytową, balkonową wartością.

Przestrzenne kombinacje

Dlatego na balkonie wykorzystuję każdy, wynegocjowany z chłopakiem skrawek przestrzeni. Rośliny, które lubią cień stoją pod tymi, które potrzebują słońca. Nie ma też mowy o jakimkolwiek pustym miejscu – rośliny wyrastają z każdego zakamarka. Zagospodarowane są parapety, podłoga, a nawet wspomniany grill, który po złożeniu służy jako stolik pod skrzynkę z kwiatami. Naturalnie korci mnie wykorzystanie poręczy i przerzucenie przez nie doniczek, ale… w wyniku domowych negocjacji obiecałam, że poręcze zostaną nietknięte. 🙂

Najlepiej oczywiście byłoby kupić specjalną, piętrową konsolę na rośliny. Wtedy oszczędność miejsca wskoczyłaby na level pro, podobnie jak balkonowy design. Ale ponieważ powstawaniu tegorocznego pandemicznego balkonu przyświecała idea możliwie najniższych kosztów – zaczekam z tym do następnego sezonu.

W kwestii przestrzeni i tak jestem szczęściarą. Nasze mieszkanie znajduje się na ostatnim piętrze – w związku z tym balkon nie ma dachu, ograniczającego dostęp słońca. Poza tym jest to balkon szczytowy, dzięki czemu na jego skraju mamy dodatkową półkę, którą tworzy ściana bloku. Stoją na niej skrzynki z pomidorami – nie mogło być lepiej!

W temacie miejsca szczególnie ważne jest to, aby balkon choć w części nie był zabudowany, ale miał barierkę. Barierka pozwala na wystawienie liści czy gałązek na zewnątrz (a to nawet 10 cm oszczędności miejsca:)), ale też zapewnia dostęp światła. Interesuję się architekturą i raz po raz wyprawiam się w rozmaite miejsca w poszukiwaniu ciekawych budynków. Odkąd zajmuje mnie balkonowy ogródek, nie umiem się uwolnić od natręctwa szukania „odpowiednich” przeziernych słonecznie balkonów. Tym samym muszę zweryfikować swoje uwielbienie dla architektury modernistycznej, zwłaszcza Bauhausu, dla której zabudowane, oddzielające mieszkańców od świata balkony to reguła. Ale z drugiej strony w każdym Bauhausowym projekcie zaplanowany był tarasowy dach, na którym wspaniale rosłyby rośliny!

Zresztą na starym Ursynowie, ze względu na kaskadowy układ budynków, który miejscami przypomina klimaty Toskanii (zdaję sobie sprawę z lekkiej przesady tego porównania, ale nie mogę się od niego uwolnić), jest sporo pięknych dachów, które można by zagospodarować na ogrody czy warzywniaki. Codziennie z rozmarzeniem patrzę na jeden z nich tuż obok moich okien. Tyle że gdybym przejęła taki dach, prawdopodobnie już nigdy nie wyjechałabym już na żadne wakacje…

Czego uczy uprawa balkonowego ogródka?
  • cierpliwości
  • czułości
  • szacunku do jedzenia (bo widać, jak długo rośnie i ile wymaga troski…)
Co zyskujemy?
  • ładny, zielony, balkon
  • zdrowe warzywa i owoce
  • radość
  • radość
  • radość
  • radość
  • i jeszcze radość!

Polecam:
Romana Hasenehohl, „Ogród w torebce” (wyd. Świat Książki)
Serwis niepodlewam.blogspot.com

PS Zdjęcia roślin powstały w okresie marzec – czerwiec 2020, z dwoma zbiorami po drodze.

Close